Moja przygoda z kolarstwem zaczęła się od obrazu pleców Lance'a Armstronga w żółtej koszulce na jednym z etapów Tour de France. Jednego z wcześniejszych. Przygoda lub raczej nieuleczalna miłość do tego sportu, trwa nadal. Tak samo jak wspomnienie odczuć, które dawało oglądanie jego jazdy, jego zwycięstw. W czasie etapu nie liczyła się żadna afera, żadne szepty o dopingu. Liczyło się serce i uczucie, które jego jazda wywoływała u komentatorów, obserwatorów, małych pacjentów objętych patronatem fundacji Livestrong. Pasjonatów.
Kiedy Lance oficjalnie przyznał się do brania dopingu, a jego zwycięstwa zostały mu odebrane, każdy z fanów nie tylko jego samego, ale przede wszystkim kolarstwa, musiał się zmierzyć z wewnętrznym konfliktem: Czy to, czemu się kibicowało było podszyte kłamstwem, czy wszystkie godziny spędzone tam, na szczycie Mont Ventoux czy Alpe d'Huez poszły na marne?
I właśnie w tym kontekście "Strategia mistrza" jest filmem dość słabym, choć jak wspomniano w innych komentarzach, ma dwie główne zalety: grę aktorską Bena Fostera oraz ukazanie ciemnej strony największego oszusta w dziejach kolarstwa. Dostaliśmy nerwówkę, chaos i swego rodzaju zemstę dawnych wspólników - kolarzy. Wszystko to jest faktem, ale w tych faktach zabrakło mi jednak największych rywali Armstronga, depczących mu po piętach, oraz sportu samego w sobie.