Recenzja filmu

Świat według Barneya (2010)
Richard J. Lewis
Paul Giamatti
Rosamund Pike

Żywot Barneya

"Świat…" okazuje się nostalgiczną kroniką przemijania. Zapisaną prostymi sentencjami i bez wzniosłych haseł. Dzieło Amerykanina można odczytać w dwójnasób – zarówno w postaci podpowiedzi, by
Paul Giamatti – mistrz skryty w cieniu. Mimo że w swym dorobku ma występy w takich hitach jak "Szeregowiec Ryan", "Zniewolony" czy "Truman Show", raczej żaden z kinomanów nie wypowie jego nazwiska na miejscu pierwszego skojarzenia z wymienionymi produkcjami. I tak już będzie przez całą karierę Amerykanina. Zawsze za plecami wielkich gwiazd, zawsze na uboczu, zawsze gdzieś w oddali. Jednak zamykanie tego świetnego aktora wyłącznie w szufladzie barwnego tła kolejnych produkcji byłoby dlań niezwykle krzywdzące. Dowód? Zacne "Win Win" czy właśnie "Świat według Barneya", w których ponad wszelką wątpliwość udowodnił, że na głównym froncie zmagań z oczekiwaniami widza radzi sobie równie dobrze co w okopach drugiego planu.

Barneya Panofsky'ego poznajemy jako stetryczałego i mocno zgorzkniałego producenta kanadyjskiej odpowiedzi na "Modę na sukces" – przynajmniej jeśli chodzi o długość emisji; w końcu 30 sezonów to wynik nie do pogardzenia. Rozwiedziony ojciec dwójki dzieci ciągle przełyka gorzką pigułkę porażki na polu utrzymania największej miłości swojego życia. Zresztą rozdział zatytułowany "Barney i kobiety" zajmuje naprawdę przepastny fragment tej sentymentalnej opowieści.



Wkładając płytę z dziełem Lewisa do odtwarzacza, można się porządnie rozczarować względem zakładanej trasy wycieczki. Samą okładką dzieła twórca zdaje się bowiem zapraszać na spacer znanymi alejami. Ot, zapewne zwykła/niezwykła relaksująca wędrówka umajonymi polami, podczas której nad naszymi głowami zechcą radośnie gruchać gołębie, a w powietrzu unosi się rozkoszna woń zakochania. Nie dajmy się jednak zwieść – nawet jeśli w pierwszej części szlaku tu i ówdzie takie skojarzenia mogą się nasuwać i tak nie wciśniemy tego w ramy komedii romantycznej. Choć możemy, jeśli przez pojęcie "komedii" rozumiemy ironiczne dialogi i garść gorzkich spostrzeżeń na temat miłości, a słowo "romantyczna" obedrzemy z całej cukierkowatości i słodyczy, jaka zazwyczaj dokładnie oblewa większość produkcji z segmentu rom-com. Potem jest jeszcze ciekawiej. Za każdym razem, gdy wygodnie rozsiądziemy się w fotelu danych przypuszczeń odnośnie tego, jak dalej winna potoczyć się ta historia, reżyser delikatnym klepnięciem w ramię zasugeruje nam przesiadkę. Wprawdzie później całość wydaje się mniej lub bardziej zasadzać na fundamencie dramatu, to zabawie z widzem nie będzie końca, aż wysiądziemy na ostatnim przystanku. Wtedy dopiero zaczniemy zastanawiać się, jakim cudem znaleźliśmy się w tak niespodziewanym miejscu? Przecież folder sugerował zgoła inny cel podróży.

"First he got married. Then he got married again. Then he met the love of his life" (Najpierw ożenił się. Później ożenił się ponownie. Potem poznał miłość swego życia) - tak brzmiało jedno z haseł promujących film za oceanem. Na szczęście twórca mierzy trochę wyżej i nie zdecydował się ograniczyć snutej opowieści wyłącznie do ukazania perypetii miłosnych tytułowego bohatera. Co prawda oś fabularna koncentruje się wokół związków Barneya z kobietami, to Lewis z uwagą zerka też na inne sfery życia Panofsky’ego. Przez zasłonę trzech małżeństw, i towarzyszących nim zawirowań w codzienności Kanadyjczyka, przebija się cierpkie spojrzenie na przyjaźń, świetnie odciśnięta relacja ojciec – syn oraz coś na kształt próby rozliczenia z dotychczasowym żywotem. Pełnym błędów, potknięć, nieszczęśliwych zbiegów okoliczności czy rozczarowań, ale przez pewien okres będącym również zbiorem dni, miesięcy i lat autentycznego szczęścia. I tak należy sklasyfikować obraz Amerykanina. Jako zapis losów zwykłego/niezwykłego człowieka. Urzekający prostotą i nieskrywaną zwyczajnością. Chociaż niemający ambicji sięgnięcia wyżyn w jakimkolwiek elemencie filmowego rzemiosła, ostatecznie wybijający się ponad przeciętność.



Lewis doskonale zdaje sobie sprawę z bardzo ważnej kwestii – aby utrzymać zainteresowanie widzów płynącą własnym rytmem, pozornie przyziemną historią musi mieć w jej centrum jednostkę przykuwającą na każdym kroku uwagę, zaś w tle powinny przewijać się charakterystyczne postacie. Pierwsze zadanie z wielką klasą wziął na swoje barki Paul Giamatti. Zgryźliwy, zmęczony monotonną codziennością, pozbawiony młodzieńczego błysku w oku. Świadom faktu, że choć miał wszystko, czego może pragnąć mężczyzna, na pewnym etapie popełnił błąd i utracił to. Aktor podchodzi do swego bohatera z empatią i precyzyjnie pociąga za dostępne sznurki, by mimo całej szorstkości i grubiaństwa Panofsky'ego zjednać mu sympatie widza. Doskonale oddaje wpływ kolejnych wybojów i zakrętów na osobowość i życie Barneya. Życie, u którego kresu zdaje się wyłaniać rozgoryczenie samotnej starości. Ciekawą kreacje tworzy Dustin Hoffman wcielający się w jurnego ojca. Ewidentnie wyczuwa się chemię pomiędzy nim a Giamattim. Ich ekranowa relacja oparta na wzajemnym zrozumieniu i szacunku stanowi jeden z najciekawszych punktów na szlaku. O ile patrząc na aktorskie popisy wspomnianej dwójki czy Minnie Driver (wyśmienita w roli rozkapryszonej amerykańskiej "księżniczki"), momentami ręce same składają się do oklasków, o tyle sytuacja z Rosamundą Pike wydaje się bardziej złożona. Jej emocjonalny chłód i dystans, będące wizytówką aktorskiego warsztatu, znakomicie wpasowały się choćby w wymagania Finchera w "Gone Girl", ale w "Świecie" w kilku scenach rażą i skutecznie zbijają temperaturę związku Barneya i Miriam. Być może niepotrzebnie szukam dziury w całym, bowiem Angielka naprawdę stara się sięgać do skrywanych głęboko pokładów ciepła, a większość zapewne i tak nie zdoła oderwać od niej wzroku w trakcie seansu, tym niemniej od aktorki coraz głośniej domagającej się miejsca w pierwszym szeregu gwiazd Hollywood wymagałbym ciut więcej.

O edycji Blu-Ray przeznaczonej na rynek amerykański nie sposób powiedzieć złego słowa. Strona audio (DTS-HD MA 5.1) i wideo (MPEG-4 AVC) wypadają pierwszorzędnie. Do bonusów oprócz komentarza audio (reżyserowi towarzyszą scenarzysta i jeden z producentów) zaliczają się 4 filmiki o łącznej długości blisko godziny.



"Świat…" okazuje się nostalgiczną kroniką przemijania. Zapisaną prostymi sentencjami i bez wzniosłych haseł. Dzieło Amerykanina można odczytać w dwójnasób – zarówno w postaci podpowiedzi, by nie traktować podatnego na najmniejsze rysy szczęścia jako czegoś danego nam raz na zawsze i ciągle o nie dbać, jak i przestrogi przed tym, by jednym nierozważnym ruchem wykonanym na szachownicy życia nie przegrać rozstrzygającej partii. W końcu nikt nie ucieknie od momentu, w którym zaniechamy snucia wielkich planów na przyszłość, a zaczniemy coraz częściej spoglądać w przeszłość, podliczając wszystkie najmniejsze sukcesy z zamiarem dokonania bilansu. Tylko od nas zależy, czy w tej chwili będziemy mocno ściskać dłoń bliskiej osoby czy odbędzie się to z perspektywy przejmującej pustki samotności.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones